nickto nickto
894
BLOG

Skrzywdzone pokolenie

nickto nickto Emigracja Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Wszystkie wasze sprawy niech się dokonują w miłości! (1 Kor 16,14)


Raz po raz,

oskarżają nas:

naród, który nie dorósł,

przypadkowe społeczeństwo,

... 

Z piedestałów, niczym z gołębników, padają gorzkie słowa zatroskanych mentorów. Biada nam! Ogon peletonu cywilizacji ciągle umyka za zakrętem! Papugi i pawie lubiący stroić się w gołębie piórka ćwierkają nieustannie. W ćwierkaniu groza i groźba, nie jakieś tam czikcziryki i pimpile - ważni i wpływowi moderatorzy ptasiego radia nie maja głowy do ptasich żartów. Ciągle „nowych” powodów do załamywania szponów nad „głupim ludem” dostarczają „podróżnicy”. Wyjeżdżają na parę dni za granicę i wracają do tego kraju, jak baba z nową porcją cielęciny. W roli wizjonerów najlepiej czują się ci, którzy oglądają zagraniczny świat przez wypucowane szyby centrów konferencyjnych, jakże często wracają do „rodzinnego grajdołu” olśnieni rajskimi widokami  i całkowicie wyzbyci potrzeby ucałowania ojczystej ziemi.

Takie powroty zniesmaczonych, które kiedyś były regułą, nadal się zdarzają, szczególnie tym ważnym i mądrym. Skoro za granicą jest raj, to może my żyjemy w piekle? Może piekło to rzeczywiście inni, jak powiadał pewien ważny prorok pożytecznych idiotów? Nie inni Francuzi, Niemcy, Rosjanie, ale wyłącznie inni Polacy? Odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki, leży gotowa, wystarczy ją podnieść. Trzeba tylko wejść pomiędzy zwykłych Francuzów, Niemców, Rosjan, w ich zwykłych codziennych sytuacjach. Wejść najlepiej niepostrzeżenie, jak swój, koniecznie z biegłą znajomością języka i niekoniecznie ze swoimi rodzimymi kompleksami. Te najlepiej zakopać przed wyjazdem w domowym ogródku pod jabłonią. Dobrze jest też kupić bilet powrotny z możliwością przyspieszenia terminu powrotu, życie jest wszędzie i wszędzie weryfikuje wszelkie teorie. Wszędzie też działa ludowa mądrość, która od zawsze głosi, że „tam jest dobrze gdzie nas nie ma”.

Nieważne jak boleśnie się przekonamy, że „wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu”, to jednak musimy w tym naszym wspaniałym domu dostrzec wiele rzeczy, które nie leżą na swoim miejscu. W szczególności warto się zastanowić, czy rzeczywiście nie dźwigamy jakichś garbów, które utrudniają nam życie i czynią je niekomfortowym jakby „bez powodu”. Czy nie ma czegoś w nas samych, co w istocie do nas nie pasuje i co psuje, chociaż psuć nie powinno, czego można teoretycznie uniknąć i czego, być może, nie da się znaleźć w innych nacjach. W poszukiwaniu takich elementów specyficznie polskiego piekła, spróbujmy roboczo podzielić społeczeństwo na dwie grupy: na elitę i na szaraków, bez przypisywania tym terminom jakiegokolwiek znaczenia wartościującego. Przyjmijmy, że do elity należą ci którzy tego chcą: skoro ktoś widzi siebie w tej, według niego, lepszej części społeczeństwa, to pewnie ma ku temu jakieś powody. Spróbujmy w każdej z grup oddzielnie znaleźć jakiś specyficznie polski element tego łez padołu.

Elita skrzywdzona przez muchy

Pisząc o współczesnych elitach, trudno ustrzec się „przywołania do tablicy” jakiejś ważnej osoby. Tak będzie i tym razem, zachowajmy jednak zasadę aby się bardziej z przywar niż z osób natrząsać,  darujmy sobie nazwiska, aby towarzysz Google nie „natrząsał się” automatyczne. Generalnie i niejako wbrew zasadom pisania wypracowań, zaczynając niejako od wniosków, należy uczciwie powiedzieć, że w zestawieniu z galopującą degrengoladę elit zachodu, elit kształtowanych nieprzerwanie od wielu pokoleń, nasze elity, chociaż wielokrotnie metodycznie trzebione lub, jak to się dzieje obecnie, celowo deprawowane przez sąsiadów, zwłaszcza elity młodego pokolenia, mogą być jednak uznane za oazę nadziei na pustyni zatracenia. Mimo tego, że trudno w niej napotkać jakieś diamenty, który w zachodnim kretowisku występują jednak w ilościach nadających się do wydobycia. Nadzieja to coś co nadejdzie dopiero jutro, aby jej dziś nie płoszyć, należy dać jej szansę i nie przesadzać z krytycyzmem dla elitarnej miałkości, intelektualnej wtórności, chodzenia za przypadkowym juhasem, i innych wad, niewątpliwie mocno obciążających naszych koryfeuszy. W zestawieniu z postępowymi elitami zachodu, naszą sytuację możemy uznać niekiedy nawet za komfortową, niektóre zaś niedomagania można stosunkowo łatwo usunąć, przykładowo poprzez reformę ścieżki awansu akademickiego, prawniczego, lekarskiego, itd. Ale wracajmy do tych naszych swojskich baranów, miało być przecież natrząsanie się, a nie pianie peanów. Spróbujmy znaleźć jakieś przykłady, które pomogłyby nam w określeniu specyfiki górnych półek polskiego piekła.

Przypadek pierwszy to osoba X, niegdyś zaliczana do intelektualistów tzw. opozycyjnych, dziś już niezbyt aktywna na publicystycznej niwie. W internecie można znaleźć fragment jej książki, która jakoby ma być diagnozą polskiego Kościoła – nie wiadomo czy ta książka jest już wydana i jaki ma tytuł, tym bardziej nie wiadomo jaka jest jej ogólna wymowa. Jeżeli chodzi o opublikowany fragment, to można by go skwitować parafrazą starej piosenki Wojciecha Młynarskiego: „kiedyż ja wreszcie dostanę to na co naprawdę zasługuję?” Jakiż tam bogaty koncert niespełnionych życzeń! Nie tylko osobistych, ale także domniemanych i niespełnionych oczekiwań przyjaciół X. Można się ze współczucia popłakać nad tą wielką krzywdą wielkich ludzi: nikt ich nie lubi, tak wiele oczekiwali, a tak mało im dano. Przykładowo taki wątek: rodzina osoby X, w następstwie wojennych przesiedleń, znalazła się bez dachu nad głową. Inna, obca rodzina przygarnęła przesiedleńców pod swój dach, umożliwiając im nie tylko zamieszkanie, ale i wykonywanie działalności gospodarczej. Dlaczego zatem znalazła się na liście żalów, co prawda tylko mimochodem, zamiast na liście wdzięczności? Otóż dlatego, że udostępniła tylko jeden pokój, resztę mieszkania zatrzymując dla siebie, a ponadto określiła coś w rodzaju regulaminu korzystania ze swojej własności, który to regulamin zakazywał m.in. nadmiernego hałasowania. Gdyby nie ów regulamin, to kto wie, może dzisiaj, zamiast zachwycać się głębią myśli osoby X, moglibyśmy podziwiać wirtuozerię gry na niewymienionym instrumencie? Inny wymieniony przez X przykład krzywd dotyczy osoby śp. Jacka Kuronia, którego kiedyś spotkała podobno jakaś niepochlebna wypowiedź. Pretensja kierowana jest, ni mniej, ni więcej, tylko do całego Episkopatu, który się nie zebrał i nie potępił niecnej insynuacji, no bo przecież Jacek był taki święty, chociaż ateista. Aby wzmocnić zasługi Zmarłego, jego osoba została zestawiona, uczciwie inaczej, z błogosławionym ks. Michałem Sopoćko, Apostołem Miłosierdzia, który dziś jest na ołtarzach, ale za życia miał „pod górkę” nie tylko z Episkopatem, ale nawet i z Watykanem.

Przypadek drugi, spod którego wyziera specyficznie polska „elitarność” polskich elit, dotyczy urzędnika państwowego Y, który przez lata sprytnie nie dopełniał drobnej formalności, a „teraz już się nie da” tego naprawić. Za każdą „nieuwagę”, jakże drobną, chociaż jego własną, należy się mu teraz dać okrągłą sumkę, a ten który powinien dać, bo zawsze przecież dawał, tym razem nie chce dać. Y został bardzo pokrzywdzony „zaborem” rzeczonej sumki! Tak bardzo mu się ona należy i tak bardzo jest mu potrzebna, że poleciał na skargę aż do urzędników carycy Katarzyny. Ci niejedną „kombinację” widzieli i zapewne niejedną skutecznie przeprowadzili, ale można sądzić, że mieli niezły ubaw z pretensji tego naszego autorytetu. Chociaż oczywiście nad krzywdą się pochylili i skrzywdzonego serdecznie pożałowali. Mimo wszystko, rozumowanie na którym oparta jest owa pretensja, odbiega znacznie od „europejskich standardów”, takie „załatwianie” jest jednak dla zachodnich demoludów całkowicie egzotyczne.

Przypadek trzeci, przypadek samokomentujący się: prawnik Z, który pozwał własną córkę o zwrot pieniędzy „nadpłaconych” przez niego na jej utrzymanie...

Dość, wystarczy! Już widać naszą polską specyfikę, chociaż bez głębszych studiów trudno być pewnym czy zjawisko nie przekracza granic i to nie tylko granic absurdu. Jakie zatem są te nasze elity? Ano najwyraźniej dziadowskie. Tłoczą się, przepychają z prawicą wyciągniętą po datek, jak dziady na odpuście u Reymonta. Nikt nie pyta się samego siebie: „co ja robię tu?”, ani „co wielkiego zrobiłem, że mi się należy?”. Dziadowi należy się przecież, za samą wyciągniętą rękę. Często nie chodzi nawet o jakieś wielkie apanaże, chodzi raczej o dostąpienie możliwości ogłoszenia światu: „Ja mam, a wy nie macie!”. W tłumie tych dziadów nie ma ani odrobiny honoru, za to pełno „honorności” każącej walczyć bez pardonu o miejsce w szpalerze, zarówno po prawej jak i lewej stronie, procesować się bez końca, a to o datki utracone, a to o szturchańce otrzymane. Prawica i lewica szpaleru stara się usilnie, czyniąc nieustanny harmider, zwrócić ku sobie głowę darczyńcy, a w wolnych chwilach wszyscy oddają się rozrywce polegającej na pluciu na szereg przeciwny. Niestety, większość tego deszczu spada na przechodzących pośrodku, zalewając im oczy i czyniąc niezdolnymi do oceny sytuacji. Całość można skwitować trzema słowami: małość, małość, małość!

Skąd tyle małości, dlaczego występuje aż w takim natężeniu? Zdaje się, że odpowiedź, może jedna z możliwych, leży w fakcie, że wszyscy nasi koryfeusze przeszli przez Szuflandię, ci  którzy z racji wieku nie zdążyli, trochę krasnoludzkości jednak odziedziczyli. Wszyscy razem marzą o wyimaginowanym kingsajzie, wszystkich można z marszu zaangażować jako naturszczyków do remake'u naszej narodowej epopei o życiu krasnoludków. Nie wiadomo tylko, czy w dzisiejszych czasach udałoby się komuś stworzyć dzieło o poziomie profetyzmu porównywalnym z realsojalistycznym pierwowzorem. Bo ta niby taka sobie zgrzebna komedyjka, chwilami nierówna, z zapożyczeniami z innej bajki, jak chociażby, bezsensowny jak się zdaje, „moment” wspinaczki po mazowieckich pagórkach, film o budżecie porównywalnym z budżetem na waciki sławnych światowych produkcji, daje się jednak odczytać jako przenikliwa przepowieść, reportaż z przyszłości oparty na wspomnieniach z przeszłości. Samo tylko kapitalne zakończenie mówi więcej o „uniwersaliach” człowieka, niż całe przesłanie chociażby sławnego arcydzieła sztuki filmowej, przesłanie które wzmocnione łopatologicznym finałem, zdaje się jedynie wciskać Amerykanom do głowy tezę, że gangsterami bywają Włosi i katolicy, zaś Żydzi i żydzi nigdy tym biznesem się nie zajmowali i w dalszym ciągu unikają go jak wieprzowiny. Z takim przesłaniem, to powstałe w teoretycznym kingsajzie arcydzieło, można porównać do ideowych głębin naszych produkcyjniaków z lat 50-tych. Jakież to elity królują w tym ich kingsajzie!?

I tu znowu trzeba wrócić do naszych kochanych baranów. Z całego „Kingsajzu”, do zilustrowania etiologii choroby trapiącej nasze elity, wystarczy nam w zasadzie jedna, tzw. kultowa scena, mianowicie scena wydawania much na talony. Jak wiadomo, talony były materialnym ekwiwalentem widzimisia dawcy, decydującego suwerennie o tym, kto dostąpi zaszczytu zjedzenia muchy. Suweren postępował podobnie do właściciela monety, który idąc wzdłuż szpaleru dziadów, rzuca ją komu chce. W całym tym systemie nie chodziło o obiektywną wartość muchy. Chodziło raczej o to, że otrzymywał ją tylko dziad „wybrany”, nawet jeżeli przydział talonu odbywał się niejawnie, to obdarowany nim dziad i tak czuł się wyróżniony. Z czasem dziadostwo, praktykowane odpowiednio wytrwale, wchodzi w krew, a przez krew przenika do charakteru narodowego. Całe szczęście, że naród to nie tylko elity, inaczej już dawno poszlibyśmy wszyscy z torbami. Prosty człowiek, znacznie lepiej niż elity, chronił swoją godność w zwarciu z PRL. Przykładowo, owe dziadowskie zachowania były zawsze silnie napiętnowane przez etos chłopski. Dzisiaj, ów chłopski etos, fundament Solidarności, największego buntu przeciw dziadostwu i nie tylko, jest intensywnie niszczony, zaś muchy uległy nieznanemu entomologom przekształceniu i przybrały postać grantów, sponsoringu i temu podobnych form owadziego rozwoju.

„Ekonomia” PRL była zupełnie wyjątkowa: ludzie mieli na ogół pieniądze, a niczego nie można było kupić. Deprawacja spowodowana tą sytuacją, jej długofalowe znaczenie, jest najwyraźniej niedoceniana, a głębokość kultywowanego w PRL mechanizmu niedoboru rodzi wręcz podejrzenie o jakieś jego piekielne pochodzenie. Można zrozumieć zwykłą biedę, brak samochodów, benzyny, nawet braki żywnościowe, ale trudno zrozumieć brak papierosów i wódki. Brak właściwie wszystkiego w „normalnym” systemie dystrybucji dóbr, również rzeczy naprawdę niezbędnych dla godnego życia, musiał głęboko przeorać świadomość elit. Szczególnie elit, bo w rzeczywistości suma dóbr docierających do konsumenta, na tle pozostałych baraków obozu, nie była jakoś wyjątkowo niska, ale elity, nawet te opozycyjne, miały zawsze przynajmniej nadzieję, na jakiś „talon”, niedostępny dla zwykłego szaraka. Zostały w ten sposób przyzwyczajone do wgapiania się w rękę „dobrodzieja”, a otrzymawszy datek,  każdorazowo ćwiczyły się w trenowaniu przekonania o własnej wyższości nad „plebsem”. W dobie konsumpcyjnego rozpasania trudno zrozumieć, że „zdobycie” dóbr, nawet codziennego użytku, wiązało się każdorazowo z silną emocją, zarówno pozytywną jak i negatywną. Trudno nam dzisiaj dostrzec, że te powtarzane tysiące razy radości i uczucia zawodu, wywołały głębokie skażenie ludzkiej mentalności.

Aby zilustrować tę pokraczną gimnastykę mentalności narodu, posłużmy się konkretnym, nie literackim, przykładem działalności socjalistycznego systemu dystrybucji much. Otóż piszący te słowa, do dzisiaj ma w pamięci, pamięci przecież coraz bardziej ulotnej, zaszczyt jaki go niegdyś spotkał. Trzeba przy tym z naciskiem podkreślić, że w moim osobistym przekonaniu, z zastrzeżeniem pychy, z którą do tej pory potykam się bez większych sukcesów, nie byłem nawet kandydatem na członka elit. Tym bardziej, nie mógł mnie w takiej roli widzieć system, nie pozwalały na to moje dłonie, zbyt duże od ściskania capigów, ani zadziwiająca, nawet mnie samego, moja odporność na umizgi systemu. Czas zresztą udowodnił to co było od początku oczywiste: niewielkie, czy raczej nieprzystające do otoczenia aspiracje, poparte brakiem akceptacji dla reguł gry, prowadzą na margines, gdzie pszczół brzęk i trawa zielona. System był jednak czujny: delikwent skończył jednak więcej niż 7 klas szkoły podstawowej, na wszelki wypadek trzeba go było trochę zdeprawować. Próbny talon został przyznany. Talon opiewał na ładne dziecięce śpioszki, takiż kocyk do wózka, 40 szt. pieluch doskonałej, „ogólnowojskowej” jakości, oraz 2 pary damskich majtek „nie do zdarcia”. Całość do odebrania/kupienia tylko „na hasło” i bez kolejki, a nawet w tajemnicy przed nią, w „wojskowym” sklepie w Juracie. Rzut beretem, lub kamieniem jak kto woli, od prezydenckiego ośrodka wypoczynkowego. Aby dziś docenić hojność systemu trzeba dokonać niezbędnego wstecznego zdyskontowania przyznanego zaszczytu. Śpioszki i kocyk były naprawdę ładne, niełatwo byłoby takie znaleźć nawet „w galerii”. Pieluchy były już całkiem niezwykłe: nie takie jak z ogólnodostępnego przydziału 30 szt. dla każdego noworodka, ze zwykłej tetry, którą czasem kobiety farbowały i szyły z nich spódnice. Tetrowe pieluchy szybko się spierały i nadawały się tylko na moskitiery, na tych z talonu można było wychować nawet wszystkich synów Jakuba. Dzisiejszym rodzicom małych dzieci, przez elity nazywanych niekiedy pogardliwie „wózkowymi”, trzeba tutaj jasno uświadomić, że ich rodzice nie profanowali środowiska naturalnego tak jak oni, świadomość ekologiczna była wówczas na niebotycznie wysokim poziomie. Co prawda ówczesnych dzieci też nie dawało się odzwyczaić od wydychania dwutlenku węgla i od wydzielania innych gazów cieplarnianych, ale już brudne pieluchy były poddawane wielokrotnemu recyklingowi. Najczęściej za pomocą ekologicznej pralki wirnikowej i takiegoż proszku do prania, czy niekiedy nawet superekologicznych płatków z szarego mydła. Proces recyklingu kończył się prasowaniem pieluch za pomocą dobrze gorącego żelazka. Nie wiadomo dlaczego ta ostatnia procedura dotyczyła tylko pierwszego dziecka, czasem drugiego. Zwykle tylko pierworodni byli obciążeni małą odpornością na zarazki, w porównaniu ze starszym rodzeństwem, kolejne dzieci miały końskie zdrowie. Gdy chodzi o majtki, to przy okazji rozdawania talonów, w ich dziedzinę wkroczył kapitalizm: nie sprzedawano wszystkim talonowcom identycznych egzemplarzy „jak leci”, do wyboru były aż dwa rozmiary tego samego wzoru. Oprócz przyjemnego dreszczyku emocji wywoływanego obfitym zakupem w konspiracyjnych okolicznościach, mężczyźni otrzymywali gratis przejmujący dreszczyk niepewności czy właściwie ocenili obfitość kształtów przyszłych użytkowniczek.

Osoba aspirująca do bycia kimś ważnym również potrzebowała damskich majtek dla siebie lub dla bliskiej mu kobiety. Jak również masła, mięsa i wielu innych zwykłych rzeczy. Trudno było wzgardzić muchą, która sama wpadała do szklanki, alternatywa polegała na ciągłym bieganiu po mieście i dopytywaniu się za czym kolejka ta stoi. Pani profesor czy pan redaktor mógł nie mieć czasu na użeranie się w kolejkach, a poza tym nie bardzo mu wypadało. System trochę wstydził się kolejek i rozbudowywał równoległy system dystrybucji dla uprzywilejowanych. Nie były to tylko sklepy „za żółtymi firankami” dla SB, ale również rozliczne „okazje”, które trafiały się przede wszystkim osobom sadowiącym się na nieco tylko wyższych grzędach w społeczeństwie. Nawet jeżeli te osoby nie kroczyły ściśle po jasno wytyczonej drodze budowy socjalistycznego społeczeństwa! Zdaje się, że rezultaty treningu w „łapaniu okazji” widzimy do dziś!

Który skrzywdziłeś człowieka prostego

Dla prostego człowieka w Szuflandii była kolejka. Liczne kolejki. Każda z nich była życiową szansą, wystarczyło z niej skorzystać. Zapytać za czym kolejka ta stoi i stanąć. Czasem cierpliwość i mocne nogi bywały nagradzane, jak to w życiu. Kolejki stawały się ważnym elementem tego życia, rozmowy toczyły się wokół kolejkowych sukcesów i klęsk, kolejkowe taktyki i strategie stały się ważną częścią edukacji przekazywanej w rodzinach. Podobnie jak przepisy na bigos i sernik były i są niepostrzeżenie przekazywane z pokolenia na pokolenie, tak było przekazywane doświadczenie kolejkowe. Czy coś z tej skarbnicy jeszcze pozostało?

Powracający z zagranicy często miewają wrażenie, że tam gdzieś, na Zachodzie, ludzie są uprzejmi, zawsze uśmiechnięci, a ledwo przekroczy się granicę Polski widzi się ponure miny i wzajemną wrogość. Czasem już w samolocie dochodzi do scysji między rodakami. Wrażenie ta bywa obciążone powierzchowną obserwacją zachodniego świata, często w podróży mamy do czynienia tylko z „zawodowcami” od uprzejmości i uśmiechu: sprzedawcami dóbr i usług czy urzędnikami, którzy są dużo lepiej wyszkoleni w obsłudze podróżnych niż nasi. Coś z tego wrażenia jednak pozostaje, nawet jeżeli weźmie się poprawkę na te okoliczności, poprawkę na naszą słabą znajomość języka i obyczajów, poprawkę na stres przebywania w obcym otoczeniu, poprawkę na naskórkowość zachodniej obyczajowości (potrzeba nawiązania bliższych relacji, nawet jakaś prośba o drobną przysługę, zwykle weryfikuje negatywnie powierzchowną słodycz). Niestety! Daje się jednak dostrzec w Polaku odruchową, choć zwykle bezinteresowną niechęć do Polaka bliźniego. Może nie jakąś morderczą, ale jednak uciążliwą. Bliższe relacje, odwrotnie niż na Zachodzie, weryfikują pozytywnie pierwsze wrażenie. Jednak im bliższe relacje tym mniejszy krąg osób może w nich uczestniczyć. Szczególnie w miejskich warunkach, spotykamy się głównie z przypadkowymi osobami. A te domyślnie są wrogami, lub przynajmniej nieufnymi konkurentami w walce o nie wiadomo co. Dlaczego?

Odpowiedź na powyższe pytanie jest zapewne złożona, na proste pytanie zwykle najtrudniej odpowiedzieć. Aby ułatwić sobie odpowiedź rozszerzmy nieco pytanie, im trudniejsze pytanie tym łatwiejsza odpowiedź: dlaczego człowiek przyjmuje postawę obronną? Odpowiadając krótko można powiedzieć: widocznie został skrzywdzony. Człowiek który się sparzył dmucha na zimne. No dobrze, ale przecież nieznajomy człowiek na ulicy, w autobusie, czy w kościele, nie miał nawet szansy zrobienia mi jakiejkolwiek krzywdy. Nigdy go nie spotkałem, na żadnym polu nie konkurowałem, ani on nie miał szansy zostać moim wrogiem, ani ja jego! Czy rzeczywiście? W dobrze funkcjonującym społeczeństwie, w warunkach dużej urbanizacji, domyślną postawą wobec drugiego człowieka jest obojętność. Nie jest to oczywiście żadnym ideałem, raczej smutną koniecznością. Nie ma jednak powodów, wręcz się nie opłaca, przyjmować innej postawy, dopóki oczywiście okoliczności tego nie wymuszą. Jednak takie okoliczności w tym normalnie zorganizowanym społeczeństwie są niezwykle rzadkie, przypadkowe spotkanie przypadkowego człowieka nie prowadzi do konfliktu interesów, nie ma żadnej płaszczyzny na której taki konflikt mógłby się rozgrywać. Przypadkowe potrącenie w tłumie to zbyt mało, aby ktokolwiek poczuł się zagrożony. Takie potrącenie zbywane bywa zdawkowymi przeprosinami i często właśnie „niewidzącym” uśmiechem. W Polsce jest inaczej, każdy nieznajomy może być w każdej chwili, jeżeli nie wrogiem, to konkurentem. Mogę z nim przegrać i to rzecz nawet nie błahą. Gdzie, na jakim polu? Oczywiście w kolejce! Jeżeli żadnej aktualnie nie widać to tylko przypadek, w każdej chwili mogę jakąś spotkać. Jeżeli mój bliźni jest przede mną, to na pewno wykupi upragniony przeze mnie towar. Jeżeli jest za mną to na pewno zaraz będzie się chciał wepchnąć bez kolejki. Jeżeli to ja doszedłem do lady to będzie na mnie patrzył z zawiścią, lub nawet komentował moją „pazerność” na zakupy. I tak dalej – młodzi mogą sobie dla ilustracji obejrzeć zmagania konstruktora z „Alternatywy 4” z kolejkowym automatem. Kolejki, patrząc długofalowo, były działającymi dzień i noc antagonizatorami, doskonale zorganizowanymi pompami nieustannie pompującymi między ludzi hektolitry żółci. Zwykłe nierówności ekonomiczne nie mogły wytrenować takiej gotowości do walki każdego z każdym, do patrzenia spode łba na bliźniego. To społeczne doświadczenie przeszło po części do charakteru narodowego, a teraz wypala się pomału. W gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę ogromny rozmach i długie funkcjonowanie kolejkowego przedsięwzięcia, trauma przez nie spowodowana spłynęła jednak po Polakach jak woda po gęsi. Dzięki Bogu!

Ale ile z niej pozostało? Pewien plantator truskawek przeprowadził eksperyment socjologiczny. W pełni sezonu truskawkowego przywiózł na sobotni targ pełen samochód dostawczy truskawek. Truskawki były ładne i ok. 50 gr tańsze od aktualnego ich kursu. Szybko ustawiła się kolejka i... deja vu, wrócił PRL! Wróciły skutki darwinizacji społeczeństwa! Były gdzieś schowane w podręcznych kieszeniach ludzi chodzących spokojnie po placu targowym. Mimo tego, że truskawek na domowe przetwory nie mogło zabraknąć, było ich na targu wiele ton! Pojawiły się instynkty już nie tak krwiożercze jak w niegdysiejszych kolejkach po mięso, ale gdyby ów plantator przyjechał na targ furmanką, to jego koń by się uśmiał. Gorzkim śmiechem. Kolejki wszędzie i po wszystko to było jednak coś! Organizatorom należy się sowita odpłata!


Dodatek artystyczny

Lapidarny, profetyczny, ale jednocześnie skromnie zabawkowy, finał naszej komedii o krasnoludkach, można  zestawić z zakończeniem innego sławnego i z założenia ideowo zaangażowanego obrazu. Wielkie kinematografie to nie tylko wytwórnie filmów gangsterskich, przeciwnie: zdaje się, że światowa produkcja filmowa doszła stopniowo do takiej nachalności w obronie „sprawy”, że nie daje się już jej produktów trawić bez kilku głębszych. Warto więc zestawić finał naszej krasnoludzkiej epopei z finałem klasycznego filmu zaangażowanego, powstałego dawno temu w kingsajzie. Długowłosy ten film kończy się również przepowiednią, jednak nie jakąś zabawkową, ale przepowiednią pełną rozmachu i patosu. Nie jest to proroctwo już tak lapidarne i wymaga przetłumaczenia, z języka amerykańskiego musicalu na polską wierszowaną prozę:

 

..szykujcie miejsca w Białym Domu,

o ile tylko słońce zechce świecić,

bo jak tak dalej pójdzie,

o ile tylko słońce zechce świecić,

przyjdą tam nasi,

o ile tylko słońce zechce świecić,

przyjdą nasi sławni i wybitni,

o ile tylko słońce zechce świecić,

wybitni wybitnością jedynie słuszną,

o ile tylko słońce zechce świecić,

najpierw ćpun chociaż muzyk,

o ile tylko słońce zechce świecić,

potem Murzyn,

o ile tylko słońce zechce świecić,

potem kobieta,

o ile tylko słońce zechce świecić,

potem pederasta,

o ile tylko słońce zechce świecić,

potem transwestyta,

o ile tylko słońce zechce świecić,

potem nasz młodszy brat,

o ile tylko słońce zechce świecić,

potem...,

o ile tylko słońce nie zgaśnie??!


Ceterum censeo Carthaginem delendam esse

nickto
O mnie nickto

Jestem pszczelarzem (coraz bardziej).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo