nickto nickto
774
BLOG

Mamma mia

nickto nickto Kultura Obserwuj notkę 6

Biada światu z powodu zgorszeń! (Mt. 18,7)

Zbieg okoliczności sprawił, że znalazłem się na przedstawieniu „Mamma Mia” w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Ogromne wrażenie jakie wywarł na mnie ów musical sprawia, że czuję się w obowiązku napisać coś w rodzaju recenzji, czy może raczej luźnych uwag „widza porażonego wymową dzieła”. Jest to moja pierwsza w życiu próba oceny wzlotów artystycznego geniuszu, z tego to powodu muszę zacząć od wyrażenia nadziei, że twórcy docenią moje starania i wybaczą mi moje gapiostwo, gdybym niechcący pominął jakieś elementy ich produktu. Zatem do dzieła!

Przedstawienie, jak wskazuje sam tytuł, zbudowane jest wokół głównego szkieletu, którym są piosenki zespołu Abba. Czym one były w latach 70'tych i jakie one są, nie wymaga komentarza. Ich łatwo wpadające w ucho melodie pełnią w spektaklu rolę zasadniczą, bez nich spektakl nie mógłby nie tylko trwać, ale nawet ruszyć z miejsca. Wszystkie pozostałe jego elementy są jak mech na pniu drzewa: żerują na nim, w zamian pretendując usilnie do roli ozdoby, czegoś w rodzaju pieprzyka na ładnej buzi. Rozbierzmy więc ów zadziwiający pieprzyk na czynniki pierwsze, wystarczy kilka zdań dla każdego czynnika.

Z pewnością, ważnym elementem musicalu jest choreografia, oraz jej materializacja czyli taniec. Pszczelarzowi, obserwującemu co najwyżej taniec pszczół werbowniczek, nie wypada nawet zająknąć się na ten temat. Wypada jednak szczerze współczuć wykonawcom zmuszonych do występowania w tym czymś, tym bardziej, że ci nieszczęśnicy robią to z pewnością tylko po to, aby mieć co do garnka włożyć. Świadomość, że sprawne hasanie na scenie wymagało wielu lat katowania się na sali prób, i to zapewne już od dzieciństwa, skłania każdego wrażliwego człowieka do pochylenia się nad ciężką dolą komedianta. Ciężka było od zawsze, sądzę jednak, że dzisiejsi wyrobnicy sceny mają prawo wytoczenia procesu o odszkodowanie za stracone życie. Pozwanym mogłyby być media, które pełnią rolę naganiacza do tego zawodu, obiecując młodym adeptom, że jak się trochę postarają, to zostaną… ho, ho, ho, może nawet celebrytami, lub autorytetami moralnymi.

Czymś o czym każdy może się wypowiedzieć, o ile całkiem nie jest głuchy, to wykonanie piosenek i generalnie muzyka towarzysząca przedstawieniu. Tutaj jednak również powstrzymam się od oceny, poza uwagą, że według mojej opinii, całość „leciała z playbacku”.

Recenzja przedstawienia teatralnego nie byłaby kompletna bez oceny scenografii i kostiumów. Jak wiadomo, scenografia w teatrze ma za zadanie dostarczyć oku widza miłych wrażeń, a ponadto, „oszukać go”, stwarzając wrażenie brania udziału w czymś co się dzieje w innym miejscu i czasie. Zdaje się, że twórcy dekoracji zapomnieli zupełnie o pierwszym celu swoich wysiłków, a skupili się na drugim, podnosząc sztukę „oszukiwania” aż do poziomu ogłupiania. Dodatkowo, dało się zauważyć, że do zespołu tworzącego dekoracje musiał być dokooptowany księgowy: dekoracje w sensie klasycznym są niezwykle skromne, na siatkówce w oku widza lądują głównie efekty świetlne, łatwe do uzyskania za pomocą komputera.

Pozostały już chyba tylko dwa detale pieprzyka: fabuła i dialogi. To właśnie one przymusiły mnie do pisania. Jeżeli chodzi o fabułę, to trudno jest wyobrazić sobie coś głupszego i bardziej płaskiego. Gdyby zestawić ową fabułę z dnem wyschniętego słonego jeziora, to nie wiadomo co bardziej nadało by się do wyścigów bolidów. Dociekliwym pozostawiam poszukanie w internecie streszczenia, zresztą przyznaję, że było ponad moje siły wrócić po przerwie na drugą część spektaklu, przez co nie mogę być ekspertem od tego „jak się to wszystko skończyło”.

Materializacja fabuły, czyli dialogi, z założenia bardzo śmieszne, można porównać do dowcipów wymyślanych przez dzieci w wieku 3 lat. Takie małe dzieci najczęściej wiedzą już, że niektóre sytuacje są śmieszne i usiłują swoim małym umysłem taką historyjkę wymyślić. Historyjka składająca się z kilku zdań, opisuje zwykle perypetie lalek, misiów i innych postaci z małego, dziecięcego świata. Aby to wszystko razem było śmieszne, mały geniusz kończy swoją opowieść zdaniem: „i wtedy miś zrobił kupę”, sam śmiejąc się z tego serdecznie. W spektaklu jest podobnie, tyle że dialogi, oraz gesty, nie opowiadają o defekacji, a o kopulacji. Opowiadają w stylu, wiele pięter poniżej poziomu frywolnych zabaw odgrywanych na wiejskich weselach, zanim jeszcze takie zabawy stały się passe. Potrzeba było chyba wielkiego głodu i wielkiej „artystycznej” odwagi, wzmocnionych sporą dawką pogardy dla widza, aby zejść do jaskini sprzedajnej muzy i sklecić podobne dzieło. Pewną tylko pociechą jest fakt, że w zasadzie, jest to dzieło z importu. Daje to nadzieję, że nasi twórcy sami by jednak czegoś podobnego nie wymyślili, a jeżeli jednak przyłożyli swój palec, to widać dla chleba, panie, dla chleba.Nie od rzeczy będzie zauważyć, że mimo prawnych ograniczeń, import śmieci ma się tak dobrze, rodzima produkcja w „sektorze” kultury masowej ledwie zipie. Wynika to zapewne z faktu, że odpadki zachodniej kultury, docierają do nas z prawie gotowym, błyszczącym opakowaniem, bez którego zawartość poraziła by swoją ohydą nawet tych, którzy posłusznie przyjmują odpowiednie szczepionki, podawane regularnie przez telewizje. Opakowanie jest tak istotne, że koniecznie trzeba mu poświęcić cały akapit.

Najciekawszy i najbardziej pouczający w całej tej historii jest bowiem ten fakt, że rolnik i pszczelarz, na dodatek wraz z małżonką, zasiadł w, było nie było, loży teatru, aby „poucztować artystycznie”. Jak to możliwe? Nie da się tego do końca wytłumaczyć tym, że bilety do teatru były prezentem, mającym odwrócić uwagę obdarowanych od tego czego powinni być, aż do czasu, nieświadomi. Młodzi ludzie, sprawcy tej atrakcji, poprzedzili zakup biletów internetową kwerendą opinii, a te wskazywały, chociaż niejednoznacznie, że spektakl może być lekką, ale jednak godziwą rozrywką. Jak to możliwe, że skarbnica opinii wszelakich, nie ostrzegła w porę przed niezręczną ciszą, która musiała nastąpić po pytaniu „no i jak tam było”? Odpowiedzi na pytanie „jak to było możliwe” twórcy spektaklu udzielili przezornie już na samym jego początku. Mianowicie, po niesmacznym filmowym wprowadzeniu, wyświetlona została długą lista producentów błyszczących opakowań i kreatorów masowego gustu, czyli tzw. sponsorów medialnych, z logo Gazety Wyborczej na czele. Bez nich nie udało by się czegokolwiek sprzedać, z nimi można sprzedać wszystko, nawet internet ma trudności, aby spod warstwy medialnej piany wyłowić ziarno prawdy. Wraz ze sztuką umiera krytyka sztuki, wszystko jest na sprzedaż, łapka łapkę myje i kształtuje gusta chwilowych właścicieli banknotów. Zwabiony opakowaniem nabywca nie przyzna się za żadne skarby do tego, że został wraz ze swoimi banknotami zręcznie wyrolowany, będzie posłusznie oklaskiwał wulgarne i lotne jak stare kowadło koncepty autorów. Może nawet napisze w swoim blogu, że „był w teatrze”.

Na początku nadmieniłem, że spektakl był dla mnie odkryciem, doczekawszy się przerwy, czułem się jednak oszołomiony jak ktoś wyzwolony z matrixa. Spacer wokół Pałacu Kultury pozwolił ochłonąć z wrażenia, pozbierać myśli i odkryć przesłanie które twórcy spektaklu kierują do widza, ba, nawet do całego społeczeństwa! Głębię spektaklu należy odczytać jako manifest nowej sztuki, tym razem nowej naprawdę i ostatecznie. Podziwiając jak za traktorem równo odkładają się skiby i ciesząc się wiosennymi oblotami pszczół, musiałem przegapić moment, gdy powstawała i krzepła ta postnowoczesna sztuka 3D. Korzystając z tego, że słowo „debil” nie ma już konotacji medycznej i trzymając się „poetyki” spektaklu, można wyrazić paradygmat owej sztuki jednym zdaniem: sztuka 3D jest to sztuka tworzona przez debili dotkniętych twórczą impotencją, promowana przez debili pozbawionych skrupułów, z przeznaczeniem dla konsumentów traktowanych jak debili, których trzeba ograbić z ostatniego grosza.

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse

nickto
O mnie nickto

Jestem pszczelarzem (coraz bardziej).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura